Widzę dzieci bawiące się na dworze jak aniołki w śniegu,
Kiedy mamusia i tatuś dają sobie buziaka pod jemiołą.
I będziemy się cieszyć tymi wszystkimi prostymi rzeczami,
gdziekolwiek byśmy byli.
Kiedy mamusia i tatuś dają sobie buziaka pod jemiołą.
I będziemy się cieszyć tymi wszystkimi prostymi rzeczami,
gdziekolwiek byśmy byli.
To nie była łatwa decyzja i Zuza od początku o tym wiedziała. Z jednej strony był on: mężczyzna, który w dotkliwy sposób zranił ją kilkoma słowami i czuła, że nie będzie w stanie spędzić świąt Bożego Narodzenia z nim pod jednym dachem. Z drugiej zaś rodzinna miejscowość oddalona o tysiące kilometrów, w której czekała na nią jej przeszłość, gotowa pochwycić ją w swoje szpony, gdy tylko przekroczy próg swojego domu.
Wydawało jej się jednak, że osiem lat, które spędziła poza granicami swojego kraju, zahartowały jej pewność siebie i wystarczająco mocno zasklepiły powstałe niegdyś rany. Jednocześnie jakiś irytujący głosik w głowie podpowiadał jej, że to właśnie ta historia, która wciąż się za nią wlekła, w głównej mierze przyczyniła się do kłótni, po której jej chłopak wyszedł z ich wspólnego mieszkania trzaskając drzwiami i jednocześnie budząc ich czteroletnią córkę.
Wyjrzała przez okno na pogrążony we mgle krajobraz i mocniej zacisnęła palce na dłoni córki. Czuła się kompletnie wypruta z energii, szczególnie po kilku godzinach spędzonych na lotnisku w oczekiwaniu na samolot do Polski. Głowa kołysała jej się niebezpiecznie na boki, kiedy próbowała skupić uwagę na słowach wydobywających się z małych głośniczków. Ton głosu stewardessy był na swój sposób usypiający i marzyła tylko o tym, żeby wreszcie znaleźć się w powietrzu. Chciałaby móc zamknąć oczy i zdrzemnąć się chociaż chwilę, ale przez te ponad piętnaście godzin musiała szczególnie mocno pilnować swojego dziecka, które chyba w tatę miało skłonność do rozrabiania.
- Życzymy miłej podróży – zaświergotał jeszcze głos stewardessy, po czym jej uszy wypełnił szum rozmów, chowania pakunków w odpowiednie miejsca i pracy silnika, który czekał w gotowości na start.
- Mummy? – wyszeptała jej córka, kurczowo chwytając ją za rękę. – Boję się.
Czule ucałowała czubek głowy dziewczynki.
- Nie ma czego, Celie – odpowiedziała uspokajająco Zuza. – To trochę jak loty tatusia, wiesz? Tylko nieco dłuższe.
- Gdzie daddy? – zapytała mała, zmieniając temat i wprawiając mamę w zakłopotanie.
Poruszyła się niespokojnie na swoim miejscu i odchrząknęła w próbie kradzieży kilku dodatkowych sekund na sformułowanie w głowie odpowiedniego usprawiedliwienia nieobecności najważniejszego mężczyzny w życiu obydwu panien Kulig.
- Tatuś musiał zostać w domu. Po świętach znów się zobaczycie, a Boże Narodzenie spędzimy z dziadkami, dobrze? Bardzo chcieliby cię w końcu poznać – próbowała wybrnąć z tego Zuzia i najwyraźniej jej się udało, bo Marcelinka podjęła temat i sepleniąc oraz mieszając języki zaczęła wypytywać o rodzinę, która czekała na nie w Polsce. Zuzannie trudno było opowiadać o osobach, których nie widziała od kilku lat, ale to było niepomiernie łatwiejsze od mówienia o ojcu jej córki. Rany były zbyt świeże.
2009r.
To było zaskakujące, że rodzice zgodzili się na jej wyjazd. Marzyła o studiach za granicą, ale kiedy spotykała się z Kamilem, jej priorytety uległy zmianie, co spotkało się z wyraźną aprobatą Marii i Grzegorza Kuligów. Prawdopodobnie nikt z całej wioski, a już szczególnie z tej rodziny nie spodziewał się, że idealny związek rozpadnie się bez – pozornie – żadnego powodu. To zachwiało całym światem Zuzi, zrównało z ziemią jej pewność siebie i sprawiło, że przestała wychodzić z domu, bo w niewielkim Zębie istniało ryzyko, że się spotkają i oprócz tego, że będzie niezręcznie, to po raz kolejny rozpadnie się na drobne kawałki.
Więc wyjechała. A Calgary było niesamowite. Chociaż na początku dość ciężko było jej się zaaklimatyzować, stosunkowo prędko miasto skradło jej serce i zaczęło zbierać je w całość. Po kilku miesiącach była przekonana, że właśnie w tej kanadyjskiej metropolii jest jej miejsce i to dziwne przywiązanie, które zdążyła poczuć, tłumiło tęsknotę za domem.
Każdego dnia po skończonych zajęciach pędziła do biblioteki, która była jednym ze źródeł jej dochodów. Kochała tę pracę. Unoszący się w powietrzu zapach kurzu, starego papieru i drewna, szelest kartek, wszechogarniąjącą ją ciszę. Szczególnie to ostatnie, bo przywodziło jej na myśl podhalańskie polany, na których uwielbiała spędzać z Kamilem te wszystkie ukradzione chwile. To były dobre wspomnienia, których nigdy nie chciała zapomnieć, bo one łagodziły obraz późniejszych wydarzeń, który jawił się w jej głowie niczym koszmar. Zły sen, którego wolała nie rozpamiętywać, dlatego w wolnych chwilach, nawet w trakcie pracy, namiętnie oddawała się nauce.
Każdego dnia po skończonych zajęciach pędziła do biblioteki, która była jednym ze źródeł jej dochodów. Kochała tę pracę. Unoszący się w powietrzu zapach kurzu, starego papieru i drewna, szelest kartek, wszechogarniąjącą ją ciszę. Szczególnie to ostatnie, bo przywodziło jej na myśl podhalańskie polany, na których uwielbiała spędzać z Kamilem te wszystkie ukradzione chwile. To były dobre wspomnienia, których nigdy nie chciała zapomnieć, bo one łagodziły obraz późniejszych wydarzeń, który jawił się w jej głowie niczym koszmar. Zły sen, którego wolała nie rozpamiętywać, dlatego w wolnych chwilach, nawet w trakcie pracy, namiętnie oddawała się nauce.
Pewnego kwietniowego popołudnia, kiedy właśnie kończyła esej na zaliczenie jednego z przedmiotów na studiach, z zamyślenia wyrwał ją huk, który w bibliotece mógł zwiastować tylko jedno – ktoś nieuważny strącił z półki stos książek. Odłożyła na bok pióro (które tuż przed wyjazdem otrzymała w prezencie od ojca) i ruszyła w głąb pomieszczenia, szukając źródła hałasu. Znalazła je w dziale z science fiction, a nad porozrzucanymi lekturami stał wyraźnie przerażony chłopak. Jego mina sprawiła, że Zuzia zamiast się zdenerwować, pokręciła z politowaniem głową i uśmiechnęła się lekko.
- Wszystko w porządku – powiedziała uspokajająco, podchodząc bliżej. – Ale przydałaby mi się pomoc z pozbieraniem tego. Co ty na to?
- Tak, pewnie – przystanął na propozycję i kucnąwszy obok, podniósł kilka tomów. – Przepraszam, chciałem wziąć jedną książkę, a pozostałe zachowały się jak domino – zaczął się tłumaczyć, co wywołało jeszcze szerszy uśmiech na ustach Zuzanny.
- To chyba moja wina, możliwe, że byłam wczoraj nieuważna przy robieniu porządków – odparła z lekceważącym machnięciem wolną dłonią. Wyprostowała się i odłożyła na półkę lektury, tym razem znacznie ostrożniej i dokładniej, ustawiając je w kolejności alfabetycznej. Przejęła od młodego mężczyzny pozostałe książki i znalazłszy dla nich odpowiednie miejsce, zwróciła się w jego stronę. – Masz to, po co przyszedłeś?
- Tak. – Pokazał jej okładkę.
Rozpromieniła się.
- Och, „Solaris”! – zawołała z aprobatą. – Jedna z moich ulubionych powieści Lema. Mojego rodaka, nawiasem mówiąc.
- Przegrałem zakład z kolegą z Polski. Kazał przeczytać mi coś waszego, ale nie sprecyzował, w jakim języku. – Mężczyzna wzruszył ramionami z niepewnym uśmiechem. – Dobrze mówisz po angielsku.
- Mieszkam tu już kilka miesięcy. To wszystko czy może jeszcze chcesz coś wypożyczyć? Osobiście polecam całą serię „Diuny”, to chyba klasyk, jeśli chodzi o science fiction.
- Może następnym razem.
- W porządku. Chodź. – Kiwnęła na niego ręką i ruszyła w stronę swojego biurka. – Masz już kartę?
- Tak, gdzieś tu… - Zawiesił głos, by przeszukać chyba wszystkie możliwe kieszenie w kurtce, by w końcu wyjąć plastikowy prostokąt z tylnej kieszeni spodni. – Jest!
Podał go Zuzi, która wprawnie nabiła lekturę na konto Kanadyjczyka, po czym oddała mu obydwie jego własności.
- Zapraszamy ponownie.
- Dzięki. Poszłabyś ze mną na kawę? – wykrztusił pospiesznie, przez co Polka miała spore problemy ze zrozumieniem chłopaka. Musiała mocno wytężyć umysł, by zrozumieć, o co chciał zapytać.
Parsknęła śmiechem.
- Pod warunkiem, że powiesz mi chociaż, jak masz na imię.
- Mackenzie. – Wyciągnął w jej stronę wolną rękę.
- W porządku, Kenzie. – Uścisnęła jego dłoń. – Jestem Zuza i chętnie pójdę z tobą na herbatę, bo kawy raczej nie pijam.
Kiedy ojciec wyłączył silnik samochodu i z niego wysiadł, Zuza głęboko odetchnęła i wyjrzała przez okno. Dom, w którym się wychowała, ani trochę się nie zmienił. Obok drzwi wciąż stała drewniana, nieco zniszczona ławka, z której farba odchodziła kawałami, z komina unosił się jasny dym, a w oknie kuchni majaczyła sylwetka mamy. Otarła oczy, powstrzymując przed wypłynięciem cisnące się do nich łzy i odwróciła wzrok, odpinając pasy, którymi przypięta była jej córka. Ostrożnie wzięła małą na ręce i z pomocą ojca, który zdążył wyjąć jej wszystkie bagaże, wysiadła ze starej skody, która pamiętała rok, w którym Zuza zdawała egzamin na prawo jazdy.
- Jest tak, jak zapamiętałam… - westchnęła, idąc za Grzegorzem odśnieżonym chodnikiem.
- Czekało na ciebie. Na was. – Rzucił przez ramię krótkie spojrzenie córce i ciepły uśmiech wnuczce.
Miała wyrzuty sumienia, że tak długo zwlekała z przyjazdem do domu. Zawsze miała jakąś wymówkę: najpierw Marcelka była za mała, potem chora, później Mackenzie miał krótką przerwę ze względu na Igrzyska Olimpijskie. To było bardzo niesprawiedliwe, bo jej rodzice mieli prawo poznać wnuczkę, a tym bardziej jej córka powinna wiedzieć, że na innym kontynencie są ludzie, którzy kochają ją bezwarunkowo, chociaż widzieli ją tylko na zdjęciach i podczas krótkich rozmów przez skype’a. Zuza czuła, że ta decyzja nie była tylko jej i była gotowa, by za nią przeprosić.
Ojciec otworzył drzwi i przepuścił ją w progu. Niepewnie weszła do domu i zdjęła czapkę z głowy Celki, targając jej ciemne loczki. Z czułością cmoknęła zaróżowione policzki, kiedy z kuchni wyszła jej mama. Przez kilka sekund stały, przyglądając się sobie. Jedna nie dowierzała, że przyjazd jej córeczki zza dalekiej wody nie był tylko czczą obietnicą, ale stał się faktem. Druga bała się wykonać jakikolwiek ruch, bo uświadomiła sobie, że przez osiem lat tę kobietę raniła bardziej, niż ona została zraniona przez Kamila i Kenzie'go razem wziętych.
- Mamusiu…
- Zuzanko! – przerwała jej Maria i podeszła, by ze wszystkich swoich sił przytulić zarówno córkę, jak i wnuczkę. – Tak bardzo za tobą tęskniłam – wyszeptała.
- Ja za wami też. Przepraszam.
Kiedy się od siebie odsunęły, obydwie musiały otrzeć wilgotne od łez policzki. Zuzanna uśmiechnęła się z ulgą i postawiła córkę na podłodze, by pomóc jej zdjąć kurtkę, rękawiczki, szalik oraz buciki.
Pani Kulig kucnęła obok dziewczynki i pogłaskała ją po głowie.
- Dzień dobry, słoneczko. Jestem twoją babcią.
- Dzień dobry, babciu – przywitała się cicho Marcelinka i drobnymi rączkami objęła starszą kobietę za szyję.
Ta chwila uświadomiła Zuzi, że przyjazd do Polski był najlepszą decyzją, jaką podjęła w całym swoim życiu. Nie mogła ofiarować rodzicom i córce lepszego prezentu na święta.
2011r.
Na początku czuła się dosyć nieswojo. To były jej trzecie święta Bożego Narodzenia, które spędzała poza granicami swojego kraju, ale pierwsze, które spędzała z Kenzie'm. I to gdzie! – w jego rodzinnym Toronto. Zimny pot zalał ją, kiedy kurczowo ściskając rękę swojego partnera, wsiadała do samolotu, a już trzęsła się niczym osika, gdy przekraczali próg jego domu. Ciepłe powitanie, jakie zgotowali jej państwo Boyd-Clowes, sprawiło, że dopadły ją dziwne wyrzuty sumienia i podszepty, że to nie jest odpowiednie dla niej miejsce.
Wszystko minęło, kiedy w towarzystwie pani Evy (niewiele brakowało, by gorzko się roześmiała, kiedy po raz pierwszy usłyszała imię mamy Mackenzie'go) przygotowywała potrawy na świąteczny obiad, gdy w tym samym czasie jej mężczyzna ze swoim ojcem ubierali choinkę w sąsiednim pokoju. Dzięki tej rodzinnej atmosferze, która zapanowała w tym niedużym domku, szczególnie mocno nie mogła doczekać się dnia następnego – Bożego Narodzenia.
Które nastało wyjątkowo prędko.
Dziwnie było wymieniać się prezentami z ludźmi, których znała ledwie dwa dni, ale uśmiechy, jakimi ją obdarzyli, mogły sugerować, że – z drobną pomocą Kenzie'go – utrafiła z upominkami. Kiedy sama rozpakowywała swoją paczkę, była wyjątkowo podekscytowana i ledwie zdusiła okrzyk radości, gdy spomiędzy warstw papieru wypadł gruby i bez wątpienia ciepły koc. Była więcej niż pewna, że to jej chłopak podpowiedział rodzicom, że jest przeokropnym zmarzlakiem – a już szczególnie od kilku tygodni – i przydałoby jej się coś, co mogłoby ją ogrzać w długie zimowe wieczory, gdy on był w rozjazdach.
Z dziwnym ściskiem w okolicach serca obserwowała, jak Mackenzie sięga po torebkę z podarkiem od niej. Kiedy włożył rękę do środka, by wyjąć jej zawartość, Zuzia wstrzymała powietrze i zamarła. Nagle zaczęła panikować – może powinna wybrać inny moment, może nie powinna robić tego przy jego rodzicach, może święta to nieodpowiednia pora dla takich nowin. Nawiedziły ją takie, jak i tysiące innych myśli, ale wszystkie nagle uleciały, gdy Kenzie ściskał w dłoniach pudełeczko z maluteńkimi zielonymi bucikami i przyglądał się im z niedowierzaniem. I uśmiechem, co odnotowała po dłuższej chwili i powoli wypuściła z płuc powietrze.
- Czy to…? – wykrztusił jej chłopak, unosząc na nią zaskoczone spojrzenie.
Wzruszyła ramionami, pokiwała głową i uniosła jeden z kącików ust.
- Na to wygląda, Kenzie.
A on po prostu do niej podszedł i ją pocałował. Cieszył się, dzięki czemu i ona była najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Szczęśliwszą nawet od zalewającej się łzami pani Boyd-Clowes.
Po mszy świętej i świątecznym obiedzie (na stole nie mogło zabraknąć puddingu, który Zuzia przygotowała po raz pierwszy, z niewielką pomocą Evy), Mackenzie złapał ją za rękę i pociągnął w stronę choinki. Z kieszeni marynarki wyjął nieduże czerwone pudełko i wyciągnął je w jej stronę. Szczerze się przeraziła. Była gotowa zostać matką, ale zdecydowanie nie była gotowa zostać żoną. Gdyby nogi nie wrosły jej w podłogę, prawdopodobnie z paniki, która ją ogarnęła, byłaby już na drugim końcu kraju, zaszyta w swoim mieszkanku. Dopiero kiedy Kenzie uchylił wieko, niemalże westchnęła z ulgą i uspokoiła się. To był tylko klucz.
- Kocham cię, Zuza. Zamieszkaj ze mną – poprosił.
Nie umiała mu odmówić. Nie dlatego, że były święta, jedne z najlepszych w jej życiu – po prostu kochała go równie mocno.
Ząb zdawał się niezmienny w czasie. Spacerując wąskimi i zaśnieżonymi uliczkami wioski, Zuzia czuła się, jakby znów miała dziewiętnaście lat. Dom z niebieskimi okiennicami, drewniana chałupa pokryta strzechą, stara kaplica – wszystko wyglądało tak samo. Tylko twarze inne, bo niektóre pokryte zmarszczkami, inne wyraźnie dojrzalsze, wielu brakowało. Zegar wciąż tykał, o czym nieustannie przypominała jej Marcelka.
Jej córka biegała po śniegu, czerpiąc ogromną radość z zapadających się w zaspach nogach i ze szczypiącego w nos i policzki mrozu. Chociaż zimy w Calgary były znacznie mroźniejsze, w niczym nie mogły równać się z tymi, które panowały w polskich górach. Zuza nie miała wątpliwości, czemu tak było – nic nie miało więcej uroku, niż białe szczyty wyrastające zza iglastych lasów. A już w szczególności w okresie świątecznym, gdy wioski takie jak Ząb jaśniały od kolorowych lampek.
- Celie, uważaj! – zawołała Kuligówna, przyspieszając kroku. Jej córka zdawała się nie widzieć dużej zamarzniętej kałuży i zmierzała ku niej w radosnych podskokach.
Zuzia miała już Marcelinę niemalże na wyciągnięcie ręki, kiedy mała nóżka postawiła pierwszy krok na oblodzonej powierzchni i gwałtownie odjechała. Dziewczynka cicho pisnęła, a jej mama wstrzymała powietrze i wtedy pojawił się bohater, który uratował czterolatkę od bolesnego zderzenia z ziemią.
- Wszystko w porządku, skarbie? – Zuza dobiegła do córki i kucnąwszy przy niej, pogłaskała ją po przestraszonej buzi.
- Yes, mummy – wyszeptała Cela i mocno objęła matkę za szyję.
Starsza Kuligówna wzięła swoją pociechę na ręce i wstała, dopiero teraz obdarzając spojrzeniem osobę, która jej pomogła i aż zachłysnęła się powietrzem.
Oto stał przed nią on – jej pierwsza i (jak jej się wydawało) największa miłość. W ogóle się nie zmienił. W zielonych oczach, które tak dobrze pamiętała, wciąż czaiły się wesołe iskierki. Usta układały się w lekko zawadiackim uśmiechu. Z całej jego sylwetki biło tak dobrze jej znane ciepło i w jednej chwili zapragnęła zapomnieć o wszystkim i po prostu się do niego przytulić.
Ale Marcelinka, która zaczęła wiercić się w jej ramionach, by zobaczyć, kto uchronił ją przed guzem na głowie, przypomniała Zuzi, że już nic nie będzie tak, jak kiedyś. On miał żonę. Ona miała córkę i chłopaka. Oni mieli przeszłość i nie po to walczyła, by się z nią uporać, by teraz wszystko zrujnować jednym bezmyślnym gestem.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Celka, co się mówi? – podszepnęła czterolatce do ucha, która nagle się speszyła.
- Dziękuję – powiedziała mała bardzo cichutko, spuszczając wzrok na swoje dłonie, kurczowo zaciśnięte na materiale kurtki jej mamy.
- Dzięki za ratunek – dodała Zuzia, nagle wyraźnie się denerwując.
Nie tak wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie po tylu latach. Tak naprawdę nawet nie brała pod uwagę, że dojdzie do ich konfrontacji. Łatwiej było być w domu z nadzieją, że za kilka dni wróci do Calgary i poza ewentualnym przypadkowym spotkaniem w kościele na pasterce, nie natknie się na Kamila. Jak widać złudne to były marzenia.
- Kopę lat, Zuza – zauważył.
Kiwnęła głową.
- Gdzie się podziewałaś?
- Wyjechałam na studia. Do Kanady – wyjaśniła i odchrząknęła. – Mieszkamy tam. A ty? Mistrz Olimpijski, co? Gratulacje – zmieniła temat, poprawiając w ramionach odrobinę ciążącą jej córkę.
- Kiedy to było… - zaśmiał się. – Na długo przyjechałaś?
- Jeszcze nie wiem – wzruszyła ramionami. – Możliwe, że do Trzech Króli. Chciałabym, żeby Marcelka spędziła trochę czasu z moimi rodzicami, zwłaszcza że drugich też rzadko widuje.
- Ładne imię.
Gdyby nie czterolatka, która koniecznie chciała już zejść na ziemię, pomiędzy Zuzą a Kamilem zapadłaby niezręczna cisza. Szczęśliwie jednak uratowana przez córkę, kobieta ostrożnie postawiła ją na drodze, poprawiła kurtkę oraz czapkę i mocno chwyciła małą dłoń.
- Powinnyśmy już iść…
- Odprowadzę was. Chyba… Powinienem… - Skoczek zmieszał się. – Chciałbym ci to wyjaśnić.
- Daj spokój – prychnęła Zuzanna i lekceważąco machnęła wolną dłonią. Zachowaniem zupełnie zaprzeczała uczuciom, które od dawna nie dawały jej spokoju. – Minęło osiem lat. To już bez znaczenia.
- Dobrze wiesz, że to nie prawda, Zuza – powiedział cicho. – Nie ruszymy dalej, jeżeli nie zamkniemy tego do końca.
- Przestań – zaczęła stanowczo. – Ja już ruszyłam. Nie widzisz? Mam córkę. Mam mężczyznę, którego kocham. Jest w porządku – dodała z nieco mniejszym przekonaniem i ruszyła w stronę domu swoich rodziców, prowadząc drepczącą obok niej Marcelinę.
Stoch schował dłonie w kieszeniach kurtki i wyrównał z nią krok. Czuła na sobie jego przenikliwe spojrzenie, ale uparcie wpatrywała się w drogę przed nią, nie ulegając pokusie, by odwrócić głową i zerknąć na niego.
- Zachowałem się okropnie – powiedział, zupełnie ignorując jej próby przekonania go. Jakby podświadomie czuł, że go okłamywała. – Nie miałem żadnego prawa, by cię tak potraktować. Byłaś zawsze przy mnie, odkąd się poznaliśmy, wspierałaś mnie i mi dopingowałaś, dawałaś mi sto procent z siebie. Strasznie byłem zaślepiony, że nie zauważyłem tego, co miałem.
Milczała, powstrzymując łzy, które nagle zapragnęły spłynąć po jej policzkach. Rozdrapywanie starych ran wciąż bolało.
- Był czas, kiedy cię kochałem, wiesz? Pamiętam, że byłaś ze mną w Pragelato, kiedy po raz pierwszy punktowałem. Czułem się wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bo spełniłem jedno z marzeń i była ze mną kobieta, którą uważałem za cały swój świat. To nie w porządku, że o tym wspominam, wiem – mruknął, wzruszając ramionami. – Chciałbym po prostu, żebyś wiedziała, że nie okłamywałem cię przez cały czas. Naprawdę byłaś najważniejsza. Tylko po prostu…
- Kamil – przerwała mu, w końcu obdarzając go spojrzeniem. Było wyjątkowo łagodne, chociaż z oczu krzyczał smutek. Uśmiechnęła się niemrawo. – Już to rozumiem, naprawdę. Ona zawsze była. Nigdy nie miałam ci za złe tego, że zostawiłeś mnie dla niej. Czułam się po prostu skrzywdzona, bo to przede mną ukryłeś. Od początku budowaliśmy nasz związek na kłamstwie, to musiało się w końcu zawalić.
- Na początku bałem ci się przyznać, że zakochałem się w Ewie. Później przekonałem się, że możliwe jest kochanie dwóch dziewczyn jednocześnie. A kiedy ona znów się pojawiła, było za późno – westchnął. – Przepraszam.
Powoli zbliżali się do domu państwa Kuligów. Marcelka wyrwała rękę z uścisku swojej mamy i ruszyła biegiem w stronę dziadka, który wychodził z szopy z naręczem drewna na opał. Zuzia uśmiechnęła się z rozczuleniem na ten widok.
- Wybaczam ci, Kamil. Wydaje mi się, że już dawno temu ci wybaczyłam.
- Jesteś szczęśliwa?
Zerknęła na niego, zaskoczona pytaniem. Pomyślała o córce. Później przed jej oczami stanęli państwo Boyd-Clowes, którzy od blisko pięciu lat traktowali ją jak rodzinę. Na samym końcu wyobraziła sobie Kenzie'go. Tak, była szczęśliwa.
- Jak nigdy – przyznała.
- To dobrze.
- A ty?
- Ewa jest całym moim światem. Nie mógłbym być szczęśliwszy.
Ciepło i spokój zalały jej serce i umysł.
- Cieszę się. Zasługujesz na najlepsze – przyznała, sięgając po dłoń Kamila. Uścisnęła ją lekko i od razu puściła. Po raz pierwszy nie czuła rozpaczliwego pragnienia bliskości z nim. Chociaż tak mocno się przed tym broniła, ta rozmowa rozwiała wszystkie jej wątpliwości. Była we właściwym miejscu.
- Gdzie jest ojciec Marceli? – zainteresował się.
Tym pytaniem odrobinę zachwiał równowagą, którą zdążyła odzyskać. Mimo tego postarała się, by nie okazać tego po sobie.
- Musiał zostać w Kanadzie u swoich rodziców – mruknęła nieco niechętnie.
Kamil uśmiechnął się dziwnie i zerknął ponad nią.
- Jesteś tego pewna? – zapytał.
Z głową pełną różnych myśli, powoli odwróciła się w stronę, w którą patrzył skoczek. I zamarła.
- Jak…? – Nie zdołała wydusić nic więcej.
- Jak się tu znalazł? Trochę mu pomogłem. I przy okazji wyjaśniłem, co i jak – dopowiedział Stoch.
Uporczywie wpatrywała się w opartego o samochód Kenzie'go. W najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że przyjedzie za nią do Polski, by ratować ich związek.
Uporczywie wpatrywała się w opartego o samochód Kenzie'go. W najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że przyjedzie za nią do Polski, by ratować ich związek.
- Dziękuję. – W końcu odwróciła się w stronę Kamila. Obdarzywszy go ciepłym, pełnym wdzięczności uśmiechem, ucałowała jego policzek.
– Widzimy się na pasterce?
- Na pewno. Musisz w końcu poznać Ewę. No, idź do niego. Wesołych Świąt, Zuza.
- Teraz na pewno takie będą – odparła z przekonaniem.
Ruszyła w stronę Mackenzie'go i im bliżej niego była, tym szybciej szła. W końcu, już niemalże truchtając, wpadła w objęcia mężczyzny i przytuliła się do niego najmocniej jak tylko była w stanie. Kanadyjczyk przycisnął ją do swojej piersi i ucałował czubek jej głowy. Westchnęła z ulgą.
- Kocham cię, Kenzie. Przepraszam. Miałeś rację, żyłam przeszłością. Ale już jest dobrze. Obiecuję, że nic więcej nie stanie nam na przeszkodzie – szeptała rozpaczliwie. W końcu uniosła głowę i kiedy napotkała pełne miłości spojrzenie jej mężczyzny, wiedziała, że wszystko będzie w porządku.
- Wiem, Zuza. Już wszystko wiem - powiedział uspokajająco i ją pocałował.
- Daddy! – usłyszeli radosny krzyk Marcelinki, która nagle wpadła między nich i przytuliła się do swojego taty.
Zuzia zaśmiała się ciepło, a gdy Mackenzie wziął córkę na ręce, pociągnęła go za rękaw kurtki.
- Chodź, poznasz rodziców.
Dopiero te święta były najlepszymi w jej życiu. Z rodziną i spokojem w sercu. Niczego więcej nie pragnęła.
Chciałabym życzyć Wam, żeby Święta Bożego Narodzenia faktycznie były wyjątkowym okresem w roku. Pełne radości, rodzinnego ciepła. Żeby to był czas spokoju ducha, wyciszenia się i nabrania sił na Nowy Rok. Dużo miłości i zrozumienia, marzeń i ich spełnienia. Oprócz tego (bo owszem, nie może zabraknąć typowo skocznych życzeń) szczęścia tyle, ile miał Fettnerix w Val di Fiemme, radości tak ogromnej jak przerwa między zębami Vilberga, zdrowia takiego, jak ma Kasai, wiatru pod narty i dobrych warunków, samych dwudziestek za każdy dzień, dużo wzlotów i szaleństw (również na parkietach w MO i Gołębiu (albo przede wszystkim, jak kto woli)), cudownych uczuć i wszystkiego, wszystkiego najlepszego!
Wesołych Świąt!