We lie beneath the stars at night.
Our hands gripping each other tight.
You keep my secrets hope to die,
promises, swear them to the sky.
Our hands gripping each other tight.
You keep my secrets hope to die,
promises, swear them to the sky.
- Mam szczęście w kieszeni! – powiedziała dziewczynka z nieco za luźnym fartuszkiem i dwoma warkoczami sięgającymi ledwie kilka centymetrów za ramiona. Brakowało jej dwóch przednich zębów, jednak ten ubytek nie przeszkadzał jej wcale uśmiechać się szeroko do nieba i korony drzew.
- Mama mówiła, że szczęścia nie da się złapać – cicho burknął chłopiec, który nie mógł pochwalić się większym zasobem zębów, ale na pewno kolekcjonował na kolanach siniaki.
Hania energicznie pokręciła głową, czego Maciek i tak nie mógł zobaczyć ze względu na fakt, że obydwoje leżeli na plecach z zaciekawieniem wypatrując czegoś w bezkresnym błękicie ponad nimi.
- Samo do mnie przyszło, kazało wyjąć z kieszeni wszystkie cukierki i wskoczyło do jednej, i siedzi tam do teraz. – W jej głosie słychać było pewne oburzenie spowodowane zapewne podważeniem w jakikolwiek sposób jej słów. A przecież wszystkie małe dzieci wiedziały, że każde zdanie rozpoczęte od słów: "A moja mama mówiła..." musiało być prawdą.
Chłopiec zmarszczył brwi, zastanawiając się widocznie nad taką ewentualnością. Ale jeżeli rzeczywiście jej słowa były prawdziwe, to dlaczego przyszło akurat do Hani? Dlaczego siedziało akurat w jej kieszeni?
- Pokaż – zarządził stanowczo, nieco zbyt gwałtownie podnosząc się do siadu i podkurczając pod siebie chude nogi. Całe w przeróżnych siniakach i zadrapaniach.
- Jest moje – stwierdziła dziewczynka, wstając najszybciej, jak to się tylko dało i patrząc z jakimś wyzwaniem na małego Kota. Który też zaraz wstał, marszcząc nos.
- Tylko się przechwalasz – rzucił, podpierając ręce na biodrach i patrząc na nią z wyrzutem. Zrobił krok w stronę towarzyszki. A potem następny...
- Nie zbliżaj się, bo je przestraszysz… – mruknęła cicho, robiąc parę kroków w tył.
- Pokaż!
I chyba postronny obserwator nie zdziwił się wcale, że zaraz dwa drobne stwory rzuciły się biegiem przez łąkę, krzycząc przy tym niemiłosiernie i śmiejąc się w głos.
Pamiętam, że czułam się dziwnie odpowiedzialna spojrzeć na ciebie z tamtego okna, z góry, wysunąć środkowy palec i tym samym kazać ci spieprzać. Pamiętam, że był to osiemnasty dzień jesieni, a niebo sprawiało wrażenie pomarańczowego, jakby ugięło się pod naporem mrugającego światła lampy. Pamiętam, że wydało mi się to absurdalne, bo przecież jedna żarówka nie zmieni poświaty sklepienia, tak jak prosty człowiek, nieznacząca jednostka nie zmieni świata. Pamiętam, że to była pierwsza moja pomyłka tamtej nocy.
Wiedziałam wtedy, że jeśli ta migająca żarówka zgaśnie, nie odważę się zejść na dół, ani nawet otworzyć okna. Ciemność równała się pozornej pustce, a tobie pierwszemu powiedziałam, że tego nienawidzę najbardziej. Bałam się, że nie będziesz już zdolny dać mi światła, że osiemnasty dzień jesieni jakby odebrał ci tę umiejętność.
Nie podobało mi się, jak na mnie patrzysz. Nie podobała mi się błagalna nutka w twoim spojrzeniu; w twoich oczach widziałam te osiemnaście lat życia, w których byłeś moim małym epicentrum. Nie podobało mi się, że mi o tym przypominasz, bo to ciągnęło za sobą naiwną tęsknotę.
Powinnam więc była odsunąć się od okna, ale to równałoby się także oddaleniu od migocącego światełka i igraniu z własnym lękiem. To chyba właśnie kazało mi ciągle na ciebie patrzeć i usprawiedliwiać się myślą, że tu tak naprawdę chodzi o lampę, przy której stoisz, i która wydaje się być dziwnie kojąca jak na przedmiot. Usiadłam na parapecie i ze słodkim uśmiechem przesuwałam paznokciem środkowego palca prawej ręki po powierzchni szyby. To było tak dziecinnie zabawne, że miałam ochotę się roześmiać. I nie zrobiłam tego chyba tylko dlatego, żeby nadal sprawiać wrażenie suki, choć bliżej było mi przecież do zagubionego dziecka.
W osiemnasty dzień jesieni usiadłeś na ławce i dałeś mi w ten sposób znać, że mógłbyś się odpieprzyć, ale słodką przyjemność dawało ci patrzenie na moją wściekłość. Bo to przecież wiedziałeś. Byłam wściekła i tylko dlatego tam siedziałam. Wiedziałeś, że inaczej dałabym spokój.
Otworzyłam okno, choć miałam wrażenie, że minęły wieki, zanim zdobyłam się na coś więcej niż to spojrzenie, którym nigdy na ciebie nie patrzałam. Dopiero wtedy wstałeś i podszedłeś bliżej. Przerzuciłam nogi przez ramę okna i postukiwałam bosymi stopami o tynki.
Odezwałeś się. Byłam pewna, że nie dam się okłamać w osiemnasty dzień jesieni i to była moja druga pomyłka.
- Głupia jesteś, Janik – rzuciłeś, opierając się ramieniem o ścianę mojego domu.
- Miałam okazję uczyć się od samego mistrza – odparłam, wywracając oczami.
- Co się z nami stało? – zapytałeś cicho i zerknąłeś na mnie, marszcząc brwi.
Wzruszyłam ramionami. Chciałam, żeby to wystarczyło, jednak uparcie wpatrywałeś się we mnie i doszukiwałeś się odpowiedzi w mojej twarzy.
- Gdzie jest to szczęście, które osiemnaście lat temu wskoczyło do twojej kieszeni? – zażartowałeś, na co wywróciłam oczami i potargałam twoje włosy. – Chodź, poszukamy go. Na pewno jest gdzieś na twoim strychu!
I nie czekając na moją odpowiedź wdrapałeś się na mój parapet, wskoczyłeś do mojego pokoju, który w niczym nie przypominał tego, w którym bawiliśmy się, kiedy byliśmy dziećmi i pociągnąwszy mnie w głąb domu, udałeś się w stronę schodów prowadzących na wyższe kondygnacje.
- Zwariowałeś, Kocie! – zaśmiałam się, kiedy zatrzymaliśmy się przed starymi, drewnianymi drzwiami na najwyższym stopniu. – Ciemno tam.
- Poświecę ci – obiecałeś.
- Nie jesteś już światłem.
- Dlatego wziąłem latarkę.
- Kłamiesz.
- Znowu.
- Palant. – Skrzywiłam się.
- Zdzira.
- Przez ciebie.
- Dzięki mnie – uśmiechnąłeś się z triumfem.
Trzecim błędem było, że wspomniałam coś o otwartych drzwiach.
Wepchnąłeś mnie do zagraconego pomieszczenia, rzeczywiście wyjmując z kieszeni bluzy małą latarkę. Nie czekając na moją decyzję, zacząłeś przeszukiwać porozstawiane po całym strychu kartony. Usiadłam na drewnianej skrzynce i obserwowałam każdy twój ruch, podwijając rękawy swetra i obnażając tatuaże, za które tak bardzo mnie nienawidziłeś.
- Maciej? – zawołałam, usłyszawszy huk. Huk dochodzący z zupełnie innej części pomieszczenia niż ta, w której przebywałeś. – Maciej, głupi rudzielcu, chodź tu!
- Może i jestem głupi, ale na pewno nie rudy – rzuciłeś, wynurzając się gdzieś spomiędzy kartonów z jakimś grubym zeszytem w rękach. Wywróciłam oczami.
- Nie ty – parsknęłam śmiechem. – Kot.
Zrobiłeś głupią minę, jednak po chwili zagadka rozwiązała się sama. Na moje kolana wskoczył mój Maciej i otarł się ogonem o mój policzek, mrucząc przy tym przeraźliwie. Głaskałam go za uchem, z rozbawieniem obserwując malującą się na twojej twarzy konsternację.
- Naprawdę nazwałaś kota Maciej? – Ze zdziwienia usiadłeś na zakurzonej podłodze naprzeciwko mnie. – Maciej? Jeszcze żeby chociaż ładny był. Ale on jest rudy, Hanka!
- I w dalszym ciągu mądrzejszy od ciebie, Maciek.
- Naprawdę jesteś popierdolona – westchnąłeś, otwierając brulion na pierwszej stronie. – Od najmłodszych lat – dodałeś z szerokim uśmiechem, prezentując mi zdjęcie, z którego zaczął się śmiać.
Nie potrafiłam zachować powagi – zawsze miałam z tym przy tobie problem – na widok swojej młodszej wersji próbującej wejść do bębna pralki.
- Skąd ty go w ogóle wzięłaś? - zapytałeś, kiedy zrzuciłam Macieja z kolan i usiadłszy obok ciebie, oparłam policzek na twoim ramieniu.
- Znalazłam - wyjaśniłam zwięźle. - Po twoim wyjeździe na zgrupowanie.
- I nazwałaś go Maciej...? - Nie dawałeś za wygraną.
Zignorowałam twoje pytanie i przerzuciłam kolejną stronę w albumie. Razem przeglądaliśmy wszystkie nasze zapiski i fotografie – od naszego pierwszego spotkania, kiedy obydwoje mieliśmy po pięć lat, do moich osiemnastych urodzin, gdy zabrakło wolnych stron w albumie. Dzięki tobie znów się śmiałam i potrafiłam zapomnieć, że za kilka dni znów wyjedziesz z Limanowej na treningi do Wisły, Zakopanego czy Szczyrku i zobaczę cię dopiero na święta Bożego Narodzenia.
- Nienawidzę cię – mruknęłam, przesuwając pomalowanym na czarno paznokciem po stronie, na której widniały odciśnięte nasze dłonie i koślawe podpisy. – Nie ma cię wiele tygodni, później wracasz i udajesz, że wszystko jest w porządku, by ponownie zostawić mnie tu samą. Nienawidzę cię. Nawet Maciej nie zapełnia mi tej pustki po tobie. Dlatego go tak nazwałam – żeby mieć cię zawsze przy sobie. Ale to, kurwa, nie pomaga. Nie radzę sobie bez ciebie, Kocie.
- Hania – powiedziałeś cicho, odkładając zeszyt na podłogę obok nas i usiadłeś przodem do mnie. Pogłaskałeś mnie po twarzy, zahaczając palcem najpierw o kolczyk w wardze, potem o tunel w uchu, by przejechać nim po tatuażu na boku szyi. – Nie zostawiam cię. Jestem zawsze przy tobie. To – wskazałeś głową brulion – jest to szczęście, o którym kiedyś mówiłaś. Teraz wierzę, że wskoczyło do twojej kieszeni. I obiecuję ci, że nigdy z niej nie wyjdzie. Bo gdzie ono, tam i ja. W porządku?
Nie wiem, co mną kierowało – tęsknota, którą odczuwałam pomimo tego, że byłeś obok, magia chwili czy wspomnienia – kiedy nachyliłam się i cię pocałowałam. Nie wiem, co kierowało tobą, kiedy ten pocałunek odwzajemniłeś. I nie wiem, czy to wszystko ma jakiś sens. Po prostu bądźmy, dobrze?
- Teraz już musisz jeździć na wszystkie moje konkursy – mruknąłeś, opierając swoje czoło o moje.
- Oczywiście – przygryzłam wargę, zerkając kątem oka na buszującego po strychu rudego kocura. – Ale Macieja będę brała ze sobą.
- Mama mówiła, że szczęścia nie da się złapać – cicho burknął chłopiec, który nie mógł pochwalić się większym zasobem zębów, ale na pewno kolekcjonował na kolanach siniaki.
Hania energicznie pokręciła głową, czego Maciek i tak nie mógł zobaczyć ze względu na fakt, że obydwoje leżeli na plecach z zaciekawieniem wypatrując czegoś w bezkresnym błękicie ponad nimi.
- Samo do mnie przyszło, kazało wyjąć z kieszeni wszystkie cukierki i wskoczyło do jednej, i siedzi tam do teraz. – W jej głosie słychać było pewne oburzenie spowodowane zapewne podważeniem w jakikolwiek sposób jej słów. A przecież wszystkie małe dzieci wiedziały, że każde zdanie rozpoczęte od słów: "A moja mama mówiła..." musiało być prawdą.
Chłopiec zmarszczył brwi, zastanawiając się widocznie nad taką ewentualnością. Ale jeżeli rzeczywiście jej słowa były prawdziwe, to dlaczego przyszło akurat do Hani? Dlaczego siedziało akurat w jej kieszeni?
- Pokaż – zarządził stanowczo, nieco zbyt gwałtownie podnosząc się do siadu i podkurczając pod siebie chude nogi. Całe w przeróżnych siniakach i zadrapaniach.
- Jest moje – stwierdziła dziewczynka, wstając najszybciej, jak to się tylko dało i patrząc z jakimś wyzwaniem na małego Kota. Który też zaraz wstał, marszcząc nos.
- Tylko się przechwalasz – rzucił, podpierając ręce na biodrach i patrząc na nią z wyrzutem. Zrobił krok w stronę towarzyszki. A potem następny...
- Nie zbliżaj się, bo je przestraszysz… – mruknęła cicho, robiąc parę kroków w tył.
- Pokaż!
I chyba postronny obserwator nie zdziwił się wcale, że zaraz dwa drobne stwory rzuciły się biegiem przez łąkę, krzycząc przy tym niemiłosiernie i śmiejąc się w głos.
Pamiętam, że czułam się dziwnie odpowiedzialna spojrzeć na ciebie z tamtego okna, z góry, wysunąć środkowy palec i tym samym kazać ci spieprzać. Pamiętam, że był to osiemnasty dzień jesieni, a niebo sprawiało wrażenie pomarańczowego, jakby ugięło się pod naporem mrugającego światła lampy. Pamiętam, że wydało mi się to absurdalne, bo przecież jedna żarówka nie zmieni poświaty sklepienia, tak jak prosty człowiek, nieznacząca jednostka nie zmieni świata. Pamiętam, że to była pierwsza moja pomyłka tamtej nocy.
Wiedziałam wtedy, że jeśli ta migająca żarówka zgaśnie, nie odważę się zejść na dół, ani nawet otworzyć okna. Ciemność równała się pozornej pustce, a tobie pierwszemu powiedziałam, że tego nienawidzę najbardziej. Bałam się, że nie będziesz już zdolny dać mi światła, że osiemnasty dzień jesieni jakby odebrał ci tę umiejętność.
Nie podobało mi się, jak na mnie patrzysz. Nie podobała mi się błagalna nutka w twoim spojrzeniu; w twoich oczach widziałam te osiemnaście lat życia, w których byłeś moim małym epicentrum. Nie podobało mi się, że mi o tym przypominasz, bo to ciągnęło za sobą naiwną tęsknotę.
Powinnam więc była odsunąć się od okna, ale to równałoby się także oddaleniu od migocącego światełka i igraniu z własnym lękiem. To chyba właśnie kazało mi ciągle na ciebie patrzeć i usprawiedliwiać się myślą, że tu tak naprawdę chodzi o lampę, przy której stoisz, i która wydaje się być dziwnie kojąca jak na przedmiot. Usiadłam na parapecie i ze słodkim uśmiechem przesuwałam paznokciem środkowego palca prawej ręki po powierzchni szyby. To było tak dziecinnie zabawne, że miałam ochotę się roześmiać. I nie zrobiłam tego chyba tylko dlatego, żeby nadal sprawiać wrażenie suki, choć bliżej było mi przecież do zagubionego dziecka.
W osiemnasty dzień jesieni usiadłeś na ławce i dałeś mi w ten sposób znać, że mógłbyś się odpieprzyć, ale słodką przyjemność dawało ci patrzenie na moją wściekłość. Bo to przecież wiedziałeś. Byłam wściekła i tylko dlatego tam siedziałam. Wiedziałeś, że inaczej dałabym spokój.
Otworzyłam okno, choć miałam wrażenie, że minęły wieki, zanim zdobyłam się na coś więcej niż to spojrzenie, którym nigdy na ciebie nie patrzałam. Dopiero wtedy wstałeś i podszedłeś bliżej. Przerzuciłam nogi przez ramę okna i postukiwałam bosymi stopami o tynki.
Odezwałeś się. Byłam pewna, że nie dam się okłamać w osiemnasty dzień jesieni i to była moja druga pomyłka.
- Głupia jesteś, Janik – rzuciłeś, opierając się ramieniem o ścianę mojego domu.
- Miałam okazję uczyć się od samego mistrza – odparłam, wywracając oczami.
- Co się z nami stało? – zapytałeś cicho i zerknąłeś na mnie, marszcząc brwi.
Wzruszyłam ramionami. Chciałam, żeby to wystarczyło, jednak uparcie wpatrywałeś się we mnie i doszukiwałeś się odpowiedzi w mojej twarzy.
- Gdzie jest to szczęście, które osiemnaście lat temu wskoczyło do twojej kieszeni? – zażartowałeś, na co wywróciłam oczami i potargałam twoje włosy. – Chodź, poszukamy go. Na pewno jest gdzieś na twoim strychu!
I nie czekając na moją odpowiedź wdrapałeś się na mój parapet, wskoczyłeś do mojego pokoju, który w niczym nie przypominał tego, w którym bawiliśmy się, kiedy byliśmy dziećmi i pociągnąwszy mnie w głąb domu, udałeś się w stronę schodów prowadzących na wyższe kondygnacje.
- Zwariowałeś, Kocie! – zaśmiałam się, kiedy zatrzymaliśmy się przed starymi, drewnianymi drzwiami na najwyższym stopniu. – Ciemno tam.
- Poświecę ci – obiecałeś.
- Nie jesteś już światłem.
- Dlatego wziąłem latarkę.
- Kłamiesz.
- Znowu.
- Palant. – Skrzywiłam się.
- Zdzira.
- Przez ciebie.
- Dzięki mnie – uśmiechnąłeś się z triumfem.
Trzecim błędem było, że wspomniałam coś o otwartych drzwiach.
Wepchnąłeś mnie do zagraconego pomieszczenia, rzeczywiście wyjmując z kieszeni bluzy małą latarkę. Nie czekając na moją decyzję, zacząłeś przeszukiwać porozstawiane po całym strychu kartony. Usiadłam na drewnianej skrzynce i obserwowałam każdy twój ruch, podwijając rękawy swetra i obnażając tatuaże, za które tak bardzo mnie nienawidziłeś.
- Maciej? – zawołałam, usłyszawszy huk. Huk dochodzący z zupełnie innej części pomieszczenia niż ta, w której przebywałeś. – Maciej, głupi rudzielcu, chodź tu!
- Może i jestem głupi, ale na pewno nie rudy – rzuciłeś, wynurzając się gdzieś spomiędzy kartonów z jakimś grubym zeszytem w rękach. Wywróciłam oczami.
- Nie ty – parsknęłam śmiechem. – Kot.
Zrobiłeś głupią minę, jednak po chwili zagadka rozwiązała się sama. Na moje kolana wskoczył mój Maciej i otarł się ogonem o mój policzek, mrucząc przy tym przeraźliwie. Głaskałam go za uchem, z rozbawieniem obserwując malującą się na twojej twarzy konsternację.
- Naprawdę nazwałaś kota Maciej? – Ze zdziwienia usiadłeś na zakurzonej podłodze naprzeciwko mnie. – Maciej? Jeszcze żeby chociaż ładny był. Ale on jest rudy, Hanka!
- I w dalszym ciągu mądrzejszy od ciebie, Maciek.
- Naprawdę jesteś popierdolona – westchnąłeś, otwierając brulion na pierwszej stronie. – Od najmłodszych lat – dodałeś z szerokim uśmiechem, prezentując mi zdjęcie, z którego zaczął się śmiać.
Nie potrafiłam zachować powagi – zawsze miałam z tym przy tobie problem – na widok swojej młodszej wersji próbującej wejść do bębna pralki.
- Skąd ty go w ogóle wzięłaś? - zapytałeś, kiedy zrzuciłam Macieja z kolan i usiadłszy obok ciebie, oparłam policzek na twoim ramieniu.
- Znalazłam - wyjaśniłam zwięźle. - Po twoim wyjeździe na zgrupowanie.
- I nazwałaś go Maciej...? - Nie dawałeś za wygraną.
Zignorowałam twoje pytanie i przerzuciłam kolejną stronę w albumie. Razem przeglądaliśmy wszystkie nasze zapiski i fotografie – od naszego pierwszego spotkania, kiedy obydwoje mieliśmy po pięć lat, do moich osiemnastych urodzin, gdy zabrakło wolnych stron w albumie. Dzięki tobie znów się śmiałam i potrafiłam zapomnieć, że za kilka dni znów wyjedziesz z Limanowej na treningi do Wisły, Zakopanego czy Szczyrku i zobaczę cię dopiero na święta Bożego Narodzenia.
- Nienawidzę cię – mruknęłam, przesuwając pomalowanym na czarno paznokciem po stronie, na której widniały odciśnięte nasze dłonie i koślawe podpisy. – Nie ma cię wiele tygodni, później wracasz i udajesz, że wszystko jest w porządku, by ponownie zostawić mnie tu samą. Nienawidzę cię. Nawet Maciej nie zapełnia mi tej pustki po tobie. Dlatego go tak nazwałam – żeby mieć cię zawsze przy sobie. Ale to, kurwa, nie pomaga. Nie radzę sobie bez ciebie, Kocie.
- Hania – powiedziałeś cicho, odkładając zeszyt na podłogę obok nas i usiadłeś przodem do mnie. Pogłaskałeś mnie po twarzy, zahaczając palcem najpierw o kolczyk w wardze, potem o tunel w uchu, by przejechać nim po tatuażu na boku szyi. – Nie zostawiam cię. Jestem zawsze przy tobie. To – wskazałeś głową brulion – jest to szczęście, o którym kiedyś mówiłaś. Teraz wierzę, że wskoczyło do twojej kieszeni. I obiecuję ci, że nigdy z niej nie wyjdzie. Bo gdzie ono, tam i ja. W porządku?
Nie wiem, co mną kierowało – tęsknota, którą odczuwałam pomimo tego, że byłeś obok, magia chwili czy wspomnienia – kiedy nachyliłam się i cię pocałowałam. Nie wiem, co kierowało tobą, kiedy ten pocałunek odwzajemniłeś. I nie wiem, czy to wszystko ma jakiś sens. Po prostu bądźmy, dobrze?
- Teraz już musisz jeździć na wszystkie moje konkursy – mruknąłeś, opierając swoje czoło o moje.
- Oczywiście – przygryzłam wargę, zerkając kątem oka na buszującego po strychu rudego kocura. – Ale Macieja będę brała ze sobą.
Nie może być ciągle smutno, bo mnie przestaniecie lubić. A jak będę mieć kota, to naprawdę nazwę go Maciej.
Dziś skaczemy w Titisee-Neustadt!
Dziś skaczemy w Titisee-Neustadt!
*ignoruję fakt, że zupelnie nie lubię skoków* strasznie mi się podoba, jak jest napisany początek, boże. i wreszcie nie jest smutno! i jest rudy kot. i jest fajnie.
OdpowiedzUsuńJa będę cię zawsze lubiła! Ale Maćkiem Kotem, kotem Maćkiem i Hanką podbiłaś moje serce prawie tak bardzo jak Draganem! :*
OdpowiedzUsuńSprawiasz, że zaczynam lubić Macieja Kota.
OdpowiedzUsuńMaciej Kot i kot Maciej podbijają dzisiaj moje smutne serduszko, w którym teraz na nowo zaczyna gościć radość.
OdpowiedzUsuńNie rozumiem, dlaczego Maciejowi K. nie podoba się rudy Maciej? Przecież rudzielce są takie kochane! <3
Jejku, jakie to fajne! Takie przyjemne i lekkie, idealne na wieczór. I aż mi się zatęskniło trochę za Maćkiem, to nawet trochę dziwne, ale tak jest. A koty są cudownymi stworzeniami, co mój Stefek potwierdza.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie proszę o więcej i może nawet dłużej, ale przede wszystkim to życzę weny i na pewno się tu jeszcze nieraz pojawię.
Pozdrawiam. :*